środa, 7 sierpnia 2024

50. DEVIL'S – Devil's Love – Sylwia Kirsz

 "Kiedy przyjdzie niedziela, a ciebie nie będzie obok – pisz do mnie. Pisz, bo pisanie to całowanie, tylko ze słowami."

Lucyfer Nelson od nastoletnich lat przygotowywany był do roli bezlitosnego zabójcy. Szkolony przez najlepszych nauczycieli i stawiany przed najróżniejszymi wyzwaniami, dziś nie miewa już nawet wyrzutów sumienia. Przyjmuje zlecenie za zleceniem, wiedząc, że żadne z nich nie stanowi już dla niego przeszkody, rozwiązuje problem i znika, pozostawiając po sobie żarzące się wciąż zgliszcza, jednak gdy los wprost w jego ramiona wpycha Luizę, z początku jest przekonany, że to jedynie marny życiowy żart, z czasem jednak jego spojrzenie mimowolnie łagodnieje. Dostrzega bowiem w tej dziewczynie coś, co nie pozwala mu o niej zapomnieć, jednak czy w obliczu podpisanego przed laty traktatu, życie dziewczyny nie jest stracone?


Nie ukrywam, że recenzja tej pozycji jest dla mnie irytująco ciężka, gdyż dawno po zakończeniu danej lektury nie mierzyłam się z tak mieszanymi uczuciami wobec niej, więc pozwólcie, że zacznę od tych mniej krzywdzących kwestii, z tego miejsca chciałabym bowiem prosto z serca pogratulować autorce wydania tej oto historii, gdyż, bez względu na poniższą recenzję, uważam, że za tym oto procesem wydawniczym skrywa się naprawdę kilka ciekawszych szczegółów. Intrygujący staje się również dla mnie fakt, że poza samą w sobie treścią „Devil’s Love”, Sylwia Kirsz odpowiada także za stworzenie okładki do tego tytułu, która może nie do końca zgrywa się z grającą w moim sercu estetyką, ale ma w sobie coś, co jednak zatrzymało mnie przy tej pozycji na dłużej.

Przechodząc jednak do setna, muszę przyznać, że współpraca reklamowa przy tym oto tytule była dla mnie współpracą, której niesamowicie wyczekiwałam, chociażby ze względu na fakt, że przy czytanych przeze mnie ostatnio wyjątkowo lekkich i osadzających się w klimacie wakacyjnym pozycjach, chodziła mi po głowie myśl, że chyba czas skusić się na coś cięższego, może bardziej okrutnego, czy też po prostu przeciwstawnego do tego, w czym ostatnio gustuje. „Devil’s Love” wydawało mi więc idealną pozycją ku temu, by wraz z Lucyferem i Luizą przenieść się do świata, gdzie definicja zła nabiera nowego znaczenia, a niebezpieczeństwo wcale nie kryje się w mroku, lecz w nas samych. Ku mojemu rozczarowaniu jednak, rzeczywistość, którą namalowała dla nas autorka, mimo niebywale pięknych fragmentów między rozdziałami, lśniła intrygującym niebezpieczeństwem tylko z pozoru, bowiem czym dalej brnęłam w tę historię, tym większe tliły się we mnie wobec tego wątpliwości.

Luiza jest bohaterką, która na przełomie lektury tak naprawdę nie daje nam się poznać, spotykamy ją w najbardziej kryzysowym momencie, możemy więc w teorii wyobrażać sobie z czym się mierzy, jednak jeśli zajrzymy w jej postać trochę głębiej, odnoszę wrażenie, że znajdziemy tam jedynie niczym niezmąconą pustkę, której autorka nie zdołała zapełnić, bowiem zachowania, których się dopuszcza nie są w żaden sposób adekwatne do poszczególnych sytuacji. I tak, jak z początku wielokrotnie usprawiedliwiałam jej uczynki wspominaną chorobą, po spędzonych jednak przy tej lekturze długich godzinach, nie jestem w stanie przejść wobec podejmowanych przez nią decyzji obojętnie.

Problematyczna z czasem staje się również sama w sobie fabuła, mimo tego, że w pełni rozumiem fakt, iż „Devil’s Love” to zaledwie ułamek całej serii, a zamysł Akademii czy wątek dotyczący mrocznej strony życia Lucyfera zasługuje na pochwałę, to bez względu na to uważam, że ilość niedopowiedzeń, irytujących dwuznaczności, a także wątków na dłuższą metę robi się niezwykle przytłaczająca. Mierzymy się bowiem na przełomie tego tomu z tak ogromną ilością bohaterów, którzy swoją drogą w oburzająco szybkim tempie spychani są w czeluści poboczności, że w pewnym momencie nie sposób nie pogubić się we własnych odczuciach. Męcząca na dłuższą metę, chociaż muszę przyznać, że obdarzyłam braci Nelson swoistą sympatią, staje się również wszechstronna słabość wobec Luizy, odnoszę wręcz wrażenie, że w tej historii brak jest postaci, która nie skrywałaby wobec niej głębszych uczuć.

I chociaż zdaje sobie sprawę z faktu, że debiuty na rynku wydawniczym mają już to do siebie, że wielokrotnie traktowane są odrobinę po macoszemu, to wciąż uważam, że nawet w ich przypadku po wielokroć powtarzające się momenty opisujące, że bohaterka bierze prysznic, ubiera się lub spędza czas na malowaniu, to potknięcia, które na dłuższą metę stają się nadzwyczaj irytujące, podobnie zresztą jak poprzekręcane na przełomie danych rozdziałów informacje, jak chociaż omyłka dotyczące terapeutki, która kilka rozdziałów później stała się terapeutą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz