czwartek, 30 października 2025

63. RANCZO SREBRZYSTE SOSNY – Tom 1: Serce na wodzy – Paisley Hope

   „Bądź dla nich opoką, dobrze? Dla nich wszystkich. Jesteś dużo silniejszy, niż ci się wydaje, Nash. (...) Wykorzystaj swój ból i pomóż im, kiedy mnie już tu nie będzie. Opiekuj się nimi, zwłaszcza dziewczynkami. Moje dziewczynki będą cię potrzebowały.” 

Przewijał się na rodzinnym ranczu odkąd tylko pamiętała – jadał z nimi niedzielne obiady, imprezował z jej braćmi, a w tajemnicy bronił jej honoru, o czym nigdy nie miała się dowiedzieć. Wyjeżdżając, nie tęskniła za nim, a on pamiętał ją jedynie jako młodszą, znienawidzoną siostrę. Dziś, wiele lat później, choć stali się dla siebie zakazanym owocem, nie potrafią przejść obok siebie obojętnie. Nash od wielu lat nie przespał ani jednej nocy, nawiedzany przez koszmary. Cecilia przez lata żyła u boku bogatego, obojętnego mężczyzny, który jej nie dostrzegał. Teraz, powracając na rodzinne ranczo, nie myśli o miłości, lecz Nash krok po kroku burzy mur, którym otoczyła swoje serce. Bolesna przeszłość wciąż nie powiedziała jednak ostatniego słowa.

Nie ukrywam, iż po lekturze pierwszego tomu serii Rebel Blue Ranch odkryłam w sobie prawdziwe, choć dotąd głęboko ukryte, upodobanie do kowbojskiego klimatu. Urzekł mnie nastrój, jaki zazwyczaj w tym gatunku panuje, założyłam więc, że „Serce na wodzy” idealnie nada się na towarzyszące nam w tym miesiącu nieprzerwanie nadzwyczaj ponure jesienne wieczory. Ku mojemu rozczarowaniu moje przypuszczenia okazały się nieporównywalnie błędne. W tej opowiastce również trafiamy do małego miasteczka, gdzie każdy przyznaje się znać każdego, a na dodatek mamy do czynienia z rodzinnym ośrodkiem jeździeckim o niezwykle urzekającej nazwie Srebrzyste Sony, odnoszę jednak usilnie wrażenie, iż mimo to próżno tu szukać prawdziwie charakterystycznego klimatu rancza. Pragnęłam wraz z bohaterami zatracić się w stukocie końskich kopyt, w zapachu siana i codziennym rytmie życia na ranczu, poczuć głębię świata przedstawionego, a zamiast tego otrzymałam zaskakująco dużą dawkę sangrii, hokeja i nieprzepracowanych traum.

Na docenienie z pewnością zasługuje zapadający w pamięć humor, który towarzyszy tej historii od pierwszych stron. Zabawne sceny i pełne błyskotliwości dialogi między Cecilią a jej przyjaciółkami wnoszą do opowieści lekkość i ciepło, momentami skutecznie rozładowując cięższe emocjonalnie wątki. Uwielbiam również relacje, które autorka przepięknie wykreowała pomiędzy główną bohaterką a jej braćmi – wnoszą one niezwykłą dozę autentyczności do tej historii – i, choć uważam, że wiele wątków z nimi związanych można by jeszcze ciekawiej urozmaicić, stanowią one jeden z najbardziej udanych elementów całej powieści. A motyw hokeja w tle? Niedopracowany, choć zdecydowanie warty uwagi – podobnie zresztą jak Festiwal, którego Cecilia stała się właściwie główną pomysłodawczynią. Do samego końca liczyłam, że ten wątek pozwoli mi zatracić się w nastroju lokalnych przysmaków, przekazywanych z pokolenia na pokolenie tradycji i wesołych przyśpiewek, tymczasem otrzymałam zaledwie dwie strony nadzwyczaj suchego tekstu.

Końcowe rozdziały były dla mnie najboleśniej rozczarowującą częścią tej opowieści i to nie tyle ze względu na przewidywalność, która, choć wyczuwalna, miała w sobie pewnego rodzaju intrygujący urok, ile przez coraz wyraźniej przebijające się zabarwienie erotyczne, które im bliżej epilogu, tym bardziej wysuwało się na pierwszy plan. Początkowo byłabym w stanie nawet stwierdzić, że miało ono w sobie prowokująco pociągający nastrój, ostatecznie jednak uważam, że zabiło głębie uczucia między naszymi postaciami. Na dodatek, może to wina tłumaczenia, a może i w originale te sceny pozostają równie drętwe, wiem jednak, że pozostawiły we mnie niesmak, który jeszcze długo będzie pobrzmiewał echem w zakamarkach pamięci.

wtorek, 28 października 2025

62. RANCZO REBEL BLUE – Tom 1: Done and Dusted – Lyla Sage

  „To mógł być jeden z tych szczególnych momentów. Tych, kiedy z pozoru drobne zdarzenia nieoczekiwanie rozwijają się w coś ważkiego. Tych, które potrafią odmienić bieg życia, skierować na nową ścieżkę. Chciałam tego. Nowej ścieżki.”

Powrót do rodzinnego miasteczka miał być dla Clementine ucieczką od przytłaczającej rzeczywistości, a tymczasem już pierwszego dnia dziewczyna przekonuje się, że wraz z przekroczeniem granic rodzinnego rancza największy problem czeka na nią właśnie tu. Zdawać by się mogło, że zna Luke’a zbyt dobrze, by między nimi mogło jeszcze iskrzyć. A jednak — chemia pojawia się natychmiast: błyszczy w jej spojrzeniu, odbija się w jego uśmiechu i towarzyszy każdej najmniejszej interakcji między nimi. Są dla siebie zakazanym owocem i choć, pragną udawać, jego smak kusi bardziej, niż ktokolwiek z nich chciałby przyznać. Ich relacja zdaje się jednak warta każdego niebezpieczeństwa, nawet jeśli konsekwencje wydają się zbyt groźne, by je ignorować.

Świat przedstawiony, w środek którego wrzuca nas Lyla Sage, tętni barwami i już od pierwszych chwil angażuje czytelnika swoją unikatowością; ma w sobie coś z magii małych miasteczek — tych, które ciepłą aurą przyciągają nawet najbardziej zagorzałych mieszczuchów, i sprawiają, że każdy chce tam zostać choć chwilę dłużej. Miasteczko, w którym rozgrywa się akcja, jest miasteczkiem, gdzie wszyscy się znają, plotki rozchodzą się z prędkością wiatru, a mimo to panuje tam nietuzinkowa atmosfera bliskości i swojskiego spokoju. Ranczo, będące tłem dla relacji Clementine i Luke’a, pozwala wczuć się w prawdziwy, kowbojski klimat — ten, przy którym słońce zachodzi wolniej, a zapach stajni i świeżej kawy tworzy własną melodię codzienności. Nie sposób więc ukryć, że już po prologu wiedziałam, iż ta powiastka zostanie w moim sercu na dłużej.

Aspektem, który wyróżnia Done and Dusted nad pozostałymi historiami tego typu są bohaterowie – niezwykle żywi w swej prostocie. Clementine poznajemy w momencie, kiedy powraca do rodzinnej miejscowości, mierząc się z pozostałościami po ciężkiej traumie. Z kobiety, która od lat opierała swoje życie na doprecyzowanym planie i „odhaczaniu” zadań z listy, staje się zagubioną dziewczynką, która orientuje się, że wciąż tak naprawdę nie wie czego chciałaby od życia. Zamknięta w sobie, rozdarta między odsłonami własnego „ja”, chce wierzyć, że powrót na ranczo, z którego przed laty uciekała ile sił w nogach, w poszukiwaniu własnego miejsca, przyniesie jej choć odrobinę upragnionej równowagi. Z kolei Luke to uosobienie wszystkiego, czym nigdy nie wydawał się być, gdy widzieli się po raz ostatni – irytujący, zbyt pewny siebie, wręcz bezczelny i wiecznie wpadający w kłopoty – jednak teraz to jego ramiona gwarantują Clementine upragnione poczucie bezpieczeństwa, a czułe spojrzenia rozświetlają nawet najbardziej ponure poranki. Ich relacja rozwija się powoli, momentami niepewnie, jakby każdy zbyt nieostrożny ruch mógł stopić lód pod ich stopami. A bohaterowie poboczni? Koniecznie usiądźcie z Teddy przy maszynie, przyjmijcie zaproszenie rodziny Ryder na domowej roboty obiad i nie zapomnijcie zajrzeć do Diabelskiego Buta, jeśli naprawdę chcecie poczuć klimat tej historii!

Czy „Done and Dusted” ma jakiekolwiek mankamenty? A czy możemy przemknąć cichaczem przez ostatnie rozdziały tej pozycji? Jeśli jednak dopytujecie o szczegóły, z bólem serca przyznam, że po kilku ostatnich rozdziałach spodziewałam się czegoś odrobinę innego — liczyłam na wydarzenia, które z prawdziwym przytupem zamkną historię naszych bohaterów, tymczasem dostałam ciąg zdarzeń, które przewidzieć mogłabym nawet bez czytania większości stron. Ale może właśnie i w tym jest pewnego rodzaju urok? Może bowiem ta historia właśnie taka miała pozostać delikatna, otulająca ciepłem jak ulubiony koc, pełna wdzięku w swej prostocie i zachwycająco rzeczywista, gdyż czasem to te najprostsze zakończenia stają się dla nas najbardziej upragnionymi.

piątek, 17 października 2025

61. TO ZAWSZE BYŁEŚ TY – Adelina Tulińska

 „Wbiłem wzrok w rozszalały tłum. Morze jasnych punktów mówiło mi, że wiele osób dokumentuje nasz występ. I wtedy się stało. Długo wstrzymywane łzy pociekły po moich policzkach i spłynęły na brodę. Dobrze, że było ciemno. Adrian był wszystkim, czego pragnęła. Od zawsze.”

Ich historia rozpoczęła się kilkanaście lat temu, kiedy to oboje jeszcze nie wiedzieli co przyniesie przyszłość. Dzisiaj on jest członkiem odnoszącego sukcesy zespołu The Midnight Moon, który wydawać by się mogło, stanął na szczycie nastoletnich marzeń, ona natomiast pozostała w rodzinnej miejscowości, by nauczyć języka polskiego w tej samej szkole, do której kiedyś uczęszczali wspólnie. Stara znajomość staje się idealnym pretekstem, by uzyskać pomoc w charytatywnym pikniku – jedynej nadziei, by Weronika zachowała pracę. Spotkanie z zespołem przynosi jednak ze sobą gorzki posmak wspomnień, a także pytania, na które kobieta nie potrafi odnaleźć odpowiedzi. Czy życie, które prowadzi w Czarnym Lesie na pewno jest tym, którego pragnie? I najważniejsze, czy tym razem wraz z Erykiem pochwycą dla swojej relacji drugą szansę?

Nie ukrywam, iż sama do końca nie pamiętam jak ta pozycja trafiła w szeregi mojej biblioteczki. Sięgając po nią nie miałam więc w zasadzie większych oczekiwań, traktowałam ją jak pewnego rodzaju chwilę wytchnienia między "Pamiętaj, że byłam", która wymęczyła mnie do cna splotem zdarzeń, a powiastką, po którą zamierzam sięgnąć w następnej kolejności. Zadanie wydawało się więc całkiem proste, natomiast Adelina Tulińska nawet i z tak nisko postawioną poprzeczką nie dała sobie rady. Czy czuję się rozczarowana? W zasadzie nawet nie. To raczej ciche zdumienie związane z faktem, iż na początku naprawdę myślałam, że to może się jeszcze udać.

Weronika jest bohaterką z rodzaju tych, których w zasadzie chyba nie sposób lubić. Towarzyszyłam jej w najróżniejszych wydarzeń, zarówno w tych dotyczących jej młodzieńczych lat, kiedy to była raczej cichą, nadzwyczaj spokojną i łatwowierną dziewczynką, poznającą dopiero uroku dorosłości, jak i również w tych dotyczących już późniejszych lat, kiedy to kreowana była na kobietę nadzwyczaj dojrzałą i pewną siebie. Z każdą kolejną stroną coraz wyraźniej czułam jednak, że w jej dorosłym obliczu wciąż odbija się cień tamtej nastolatki — tak samo zagubionej i niepewnej. Przyznam szczerze, że decyzje Weroniki, które podejmowała na przestrzeni tejże powiastki nawet po jej zakończeniu jawią mi się jako nadzwyczaj niezrozumiałe — z rodzaju tych, których nie usprawiedliwiłby nawet głos szepczący prosto z głębi serca.

Na dłuższą metę problematyczny okazuje się przede wszystkim zadziwiały trójkąt miłosny, który dominuje fabularnie treść i, choć zazwyczaj tego rodzaju wątki potrafią pobudzić moją ciekawość i wywołać pewnego rodzaju dylemat moralny, tym razem odczuwałam jedynie trawiący niesmak. Nie sposób ukryć, że o ile postać Eryka potrafiła wzbudzić w czytelniku chociaż cień nadziei, obecność Adama pośród wszystkich tych wydarzeń wprawiała mnie w niebywałą irytację z rodzaju tych, której nie wybaczyłabym nawet najbardziej uwielbianym autorom.

To zawsze byłeś ty" to pozycja, w której złożono mi obietnicę, iż rozpali ona moje serce, i, choć wydawać by się mogło, że ma wszystko, by tego dokonać – przygrywającą w tle muzykę, z pozoru przebojową bohaterkę oraz motyw spotkania po latach – zakończenie okazało się co najmniej nietrafione. To trochę tak, jakby słuchać piosenki w obcym języku; melodia oczarowuje od pierwszych taktów, kusi i mami słodkawymi dźwiękami, lecz słowa, niezrozumiałe i obce, ostatecznie odbierają magię, pozostawiając w duszy jedynie smutnawy niedosyt.