Nie sposób ukryć, że w twórczości Layly Wheldon zakochałam się jeszcze w okresie nastoletniego buntu – gdzieś pomiędzy pierwszymi miłostkami niewartymi wspomnienia, a niepewnym, drżącym krokiem ku upragnionej dorosłości. Miłosny układ był dla mnie czymś więcej niż porywającym debiutem— stał się emocjonalnym punktem odniesienia, a także pewnego rodzaju wizytówką Niepoprawnej Recenzentki. Tym bardziej może dziwić fakt, że dopiero teraz, po tylu latach, sięgnęłam po trzeci tom serii, choć jego grzbiet od dnia premiery spoglądał na mnie z półki mojej biblioteczki, cierpliwie czekając na swoją kolei. Czy żałuję, że po raz kolejny pozwoliłam sobie zatracić się w rzeczywistości, którą zbudowała dla nas Livia wraz Jamesem? Z jednej strony nie, gdyż powrót do tej powieści był jak spotkanie z dawno zapomnianym przyjacielem; spotkaniem z rodzaju tych, które mimowolnie budzą ciepło gdzieś pod żebrami. Z drugiej jednak nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że magnetyzm tej opowieści, który wcześniej przyspieszał bicie mojego serca bez pytania o zgodę, teraz musiał wciąż przypominać mi o swojej obecności.
W trzecim tomie serii nasi bohaterowie pozwalają nam się poznać z innej strony, naznaczonej przede wszystkim smutnawym doświadczeniem. Los zdążył nieraz zagrać im na nosie, powywracać plany, pogubić marzenia, do których usilnie dążyli, mimo to oni wciąż tutaj są, wydawać by się mogło, że osobno, a jednak wciąż razem. Nie zamierzam zaprzeczać, obawiałam się, że wraz z wewnętrzną przemianą Jamesa, która w tym tomie została ukazana w pełnej klasie, zniknie w nim to, co zawsze działało na mnie jak magnes — jego niepokojący urok balansujący na granicy mojej irytacji i fascynacji. Muszę przyznać, że równie dużo radości sprawiło mi obserwowanie Livii, która odnalazła uśmiech w nowej odsłonie tańca, bardziej prywatnej, mniej widowiskowej, ale wciąż pełnej pasji. Choć bezgranicznie kochałam jej sceniczny świat — te wszystkie fragmenty z prób czy występów — to zaskakująco szybko zaakceptowałam nowy rozdział w jej życiu.
Czego więc zabrakło mi Choreografii uczuć? Livii i Jamesa, których pokochałam lata temu — tych, którzy nie dawali o sobie zapomnieć, a nie tych ledwie obecnych gdzieś w kadrach scen czy ulotnych wspomnieniach. Owszem, na pierwszy rzut oka można by odnieść wrażenie, że niemal każda strona przesiąknięta jest ich zapachem, ale im bliżej było mi ku epilogowi, tym bardziej czułam, że pośród wszystkich zwrotów akcji zabrakło mi ich autentycznej wersji. Tej, która kiedyś nie pozwalała mi zasnąć. Tej, w której oboje nie umieli żyć bez drobnych przekomarzanek, zadziornych spojrzeń i rozmów pełnych niedopowiedzeń. Tej, w której nie potrzeba było namiętnych scen, by czuć, że są dla siebie wszystkim.
Fragmenty z perspektywy innych bohaterów były ciekawym, świeżym zjawiskiem tej serii. Nie mogę się jednak wyzbyć wrażenie, że poza zbiegiem zdarzeń dotyczącym Leny, pozostałe zostały napisane odrobinę na siłę, tak, jakby miały grać swoiste dopełnienie serii, a ostatecznie stały się jedynie zapychającym strony niepotrzebnym tekstem. Brakowało mi w tych fragmentach tej porywającej głębi, charakterystycznej dla pióra autorki.
Choreografia uczuć nie jest najlepszym tomem serii — na tle poprzednich wypada zdecydowanie najsłabiej, a jednak podejrzewam, że zostanie w mojej biblioteczce na długo. Może z sentymentu, może z potrzeby domknięcia historii, która kiedyś tak mocno chwyciła mnie za serce; kto wie — może kiedyś wrócę do niej raz jeszcze i odkryję coś, czego dziś nie potrafiłam dostrzec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz