wtorek, 22 maja 2018

6. BRACIA SLATER – Tom 1: Dominic – L.A. Casey

"Pewnego dnia, ktoś zmieni twój sposób myślenia, mała siostrzyczko. Nie będę jedyną osobą, którą będziesz kochać i, o którą będziesz się troszczyć. Ktoś rozszarpie pazurami drogę do tego pudełka z twoim sercem i rozbije obóz na dłuższą metę, i nie będzie niczego co będziesz mogła z tym zrobić."

Bronagh od wielu lat żyła w cieniu samej siebie – zamknięta na świat i obojętna na otaczających ludzi. Po śmierci rodziców odsunęła od siebie praktycznie wszystkich, pozostając pod opieką starszej siostry - Branny, i chociaż minęło już przeszło dziewięć lat, nie zamierzała zmieniać przyzwyczajeń. Dominic natomiast nie palił się do tego, by tłumić swoje pragnienia, przywykł już w końcu do tego, że zawsze zdobywał to czego chciał. Piękna brunetka z ciętym językiem zamierzała mu jednak udowodnić, że nie każde wyzwanie dało się wygrać.

"Dominic" to pierwszy tom serii "Braci Slater", opowiadającej o przeżyciach pięciu zmagających się z różnymi sytuacjami braci, którzy na przełomie najróżniejszych wydarzeń wpadają w sidła miłości.Po raz pierwszy o tej książce usłyszałam kilka miesięcy temu na kanale jednej z moich ulubionych youtuberek, jednak niestety nigdzie nie mogłam jej znaleźć. A gdy już wreszcie ją zakupiłam, dopadł mnie kac czytelniczy, dlatego też dopiero teraz mam możliwość podzielić się z Wami moją opinią.

I to, o czym należy wspomnieć na samym początku, to to, że historia Dominica i Bronagh to na pewno nie historia dla każdego. Książka ma swój specyficzny język, który niektórych zapewne zwyczajnie obrzydzi. Mi samej również w niektórych przypadkach trudno było przez niego przebrnąć, chociaż często łapałam się też na tym, że podobały mi się jego realia. Nie oszukujmy się, nastolatkowie w dzisiejszych czasach nie oszczędzają sobie przekleństw, a buzujące w nich hormony również bardzo często wpływają na sposób, w który się wypowiadają. I tutaj było to dosadnie pokazane, chociaż momentami też trochę wyolbrzymione – jak dla mnie jednak dało się na to przymknąć oko.

Największym atutem tej historii są moim zdaniem najpewniej bohaterowie. A już w szczególności ci drugoplanowi, przez co żałuję, że scen z ich udziałem było tutaj tak mało. Jednocześnie już teraz wiem, że na pewno sięgnę po kolejne tomy, by móc poznać ich bliżej. W każdym razie, muszę przyznać, że polubiłam Bronagh. Nie była wyidealizowana i często przypominała mi ona mnie, chociaż wielokrotnie też wkurzałam się na jej niedomyślność i cięty język, którym przysparzała sobie niejednych kłopotów. Wraz z Dominiciem tworzyli niebywale wybuchową mieszankę, o której jednak czytało się doprawdy przyjemnie. 

"Dominic" nie jest niebywale oryginalny, jednak mimo to podczas czytania nie mamy wrażenia, że to, co przekazuję nam autorka "już było". Nie zapominajmy też o tym, że książka liczy sobie praktycznie 500 stron, a jednak na ich przełomie, nie odczuwamy nudy. Natomiast wraz z końcem pojawia się niedosyt i ochota, by jak najszybciej sięgnąć po dalsze tomy. Kolejnym dużym plusem są tutaj także nieprzesłodzone sceny, w których autorka znalazła złoty środek między książkową romantycznością a życiowymi realiami.

 Kolejne tomy kuszą mnie prześliczną oprawą graficzną, więc na pewno sięgnę po nie już niedługo i mam nadzieję, że będę je wspominać równie dobrze, co "Dominica".

czwartek, 10 maja 2018

5. DZIEWCZYNA Z POCIĄGU – Paula Hawkins

"Myślę, że koszmary kiedyś odejdą, że kiedyś przestanę odgrywać to w nieskończoność w mojej głowie, lecz na razie wiem, że czeka mnie długa noc. A muszę wcześnie wstać, bo nie zdążę na pociąg."

Każdy poranek zaczynała od przejażdżki pociągiem. Mijała dom, w którym kiedyś prowadziła ułożone życie i, który kiedyś był dla mnie miejscem bezpiecznym i szczęśliwym. A później mijała dom, uderzający podobny do tego, który kiedyś należał do niej i, w którym pod jej bacznym okiem rozgrywała się tragedia. Nie znali jej, lecz ona wyobrażała sobie ich jako idealne małżeństwo, więc gdy ta wizja zaczęła się sypać, poczuła potrzebę rozwikłania zagadki. Zagadki, której rozwiązanie czaiło się tuż obok niej.

"Dziewczyna z pociągu" to historia, która swoją premierę miała już jakiś czas temu. Osobiście zamierzałam dać jej szansę znacznie wcześniej, ale nigdy się jakoś nie składało, więc w moje łapki trafiła dopiero teraz. Skusiłam się dobrymi recenzjami, dopiskami na okładce, które zaświadczały o popularności tej książki, a także tym, że po kilku poprzednich romansowych rozczarowaniach, potrzebowałam czegoś innego. I tak doszłam do wniosku, że może to już czas?

O tym thrillerze wspominałam przede wszystkim kilka razy na Instagramie. Mówiłam, że nie mogę się przełamać, by zacząć czytać, później, że pomimo początkowych obaw, jest dobrze, a jeszcze później temat się urwał. Dlaczego? Potrzebowałam dać sobie chwilę, to na pewno. Musiałam ponownie przeanalizować całą fabułę, ponieważ w momencie zetknięcia z epilogiem, ogłupiałam. I co najgorsze, nie dlatego, że mnie on zaskoczył, ja po jego przeczytaniu tak naprawdę zostałam z niczym.

Czytanie tej historii zajęło mi dobre dwa tygodnie, głównie dlatego, że po dotarciu do okolic połowy, zdążyłam przewidzieć wszystko co miało zdarzyć się dalej, a co za tym idzie każda z kolejnych stron przywodziła mi coraz to mniej emocji. Odkładałam książkę, by po kilku dniach wrócić do niej z nadzieją, – że może jednak coś jeszcze się wydarzy – która za każdy razem umierała śmiercią okrutną. Jeszcze okrutniejszą od tej, którą przeżyła jedna z bohaterek. Fakt, że zagadka, którą pozostawiono czytelnikowi do rozwiązania, okazała się tak przewidywalna, był dla mnie jednym wielkim rozczarowaniem. Najbardziej zasmuciło mnie jednak to, że "Dziewczyna z pociągu" miała potencjał, który niestety zniknął w natłoku – tak naprawdę niewnoszących niczego do fabuły – wydarzeń.

Rachel to bohaterka, której nie da się polubić. Dziewczyna bez osiągnięć, której życie kręci się wokół alkoholu i byłego męża oraz jego nowej rodziny, którą założył. Zdradzona, samotna, pławiąca się w kałuży własnej porażki nagle znajduje powód, dla którego chce być trzeźwa. Podczas codziennych podróży pociągiem pod przykrywką pracy, którą swoją drogą już dawno straciła, wciąż myśli o poprzednim życiu, które rozpadło się jak domek z kart. Poznajemy jej przeszłość i historię, ale sposób przedstawienia tego nie wywołuje emocji. A gdy dochodzą do tego jeszcze inne postacie, okazuję się, że każda z nich jest zbudowana praktycznie na tym samym szkielecie – równie płytkim i pobieżnym.
 
Muszę przyznać, że sam zamysł na całą historię był dobry i jestem wręcz przekonana, że znajdzie swoje grono zagorzałych czytelników. Natomiast ja, ktoś, kto w życiu już trochę książek przeczytał, jestem natomiast zwyczajnie zawiedziona, a fajerwerki, które pojawiały się wokół tego thrillera, stały się dla mnie zagadką. Prawdziwą zagadką w porównaniu do tej, o której czytałam.

Co zawiodło? Może konstrukcja całej książki – podzielenie narracji na moment poranka, który w przypadku praktycznie każdego bohatera obracał się wokół pociągów, i wieczora, będącego czymś na kształt streszczenia wszystkiego innego? Może ilość tych wątków pobocznych, które oprócz tego, że nie wnosiły do fabuły niczego głębszego, tak naprawdę wraz z ostatnimi stronami nie doczekały się nawet odpowiedniego zakończenia? A może sam styl pisania autorki, który dopiero z czasem nabrał barw? Odpowiedzi jest wiele, jednak wniosek wciąż pozostaje ten sam. Coś zawiodło i to pokaźnie.