środa, 16 lipca 2025

59. DANCE SING LOVE – Tom 3: Choreografia uczuć – Layla Wheldon

  „Uczyliśmy się nawzajem swoim nawyków, zachowań i staraliśmy się rozwiązywać na bieżąco problemy, które jednak ciągle się mnożyły. Pomiędzy nami znajdowała się przepaść zwana życiem w blasku fleszy, a ja i James tkwiliśmy na dwóch różnych krańcach krawędzi i powoli, mozolnie budowaliśmy między sobą most.”

Można by przypuszczać, że po wszystkim, co przeszli, los w końcu okaże im odrobinę zrozumienia i pozwoli zaznać upragnionego spokoju, do którego z takim uporem dążyli. Rozdzierająca ich serce namiętność z czasem zaczyna przeistaczać się w coś znacznie trwalszego, relacja Livii i Jamesa wciąż jednak nie jest pozbawiona wątpliwości; zwłaszcza w obliczu nowych trudności, które niesie za sobą codzienność. Kariera Livii nabiera tempa, jednak nowa rzeczywistość wciąż wydaje się jedynie ulotnym snem, a choć oboje wraz z Jamesem pragną stabilizacji, muszą zmierzyć się z odłożonymi na bok zobowiązaniami. Czy uda im się odnaleźć równowagę, zanim stracą coś znacznie cenniejszego niż spełnienie – siebie nawzajem?

Nie sposób ukryć, że w twórczości Layly Wheldon zakochałam się jeszcze w okresie nastoletniego buntu  – gdzieś pomiędzy pierwszymi miłostkami niewartymi wspomnienia, a niepewnym, drżącym krokiem ku upragnionej dorosłości. Miłosny układ był dla mnie czymś więcej niż porywającym debiutem— stał się emocjonalnym punktem odniesienia, a także pewnego rodzaju wizytówką Niepoprawnej Recenzentki. Tym bardziej może dziwić fakt, że dopiero teraz, po tylu latach, sięgnęłam po trzeci tom serii, choć jego grzbiet od dnia premiery spoglądał na mnie z półki mojej biblioteczki, cierpliwie czekając na swoją kolei. Czy żałuję, że po raz kolejny pozwoliłam sobie zatracić się w rzeczywistości, którą zbudowała dla nas Livia wraz Jamesem? Z jednej strony nie, gdyż powrót do tej powieści był jak spotkanie z dawno zapomnianym przyjacielem; spotkaniem z rodzaju tych, które mimowolnie budzą ciepło gdzieś pod żebrami. Z drugiej jednak nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że magnetyzm tej opowieści, który wcześniej przyspieszał bicie mojego serca bez pytania o zgodę, teraz musiał wciąż przypominać mi o swojej obecności.

W trzecim tomie serii nasi bohaterowie pozwalają nam się poznać z innej strony, naznaczonej przede wszystkim smutnawym doświadczeniem. Los zdążył nieraz zagrać im na nosie, powywracać plany, pogubić marzenia, do których usilnie dążyli, mimo to oni wciąż tutaj są, wydawać by się mogło, że osobno, a jednak wciąż razem. Nie zamierzam zaprzeczać, obawiałam się, że wraz z wewnętrzną przemianą Jamesa, która w tym tomie została ukazana w pełnej klasie, zniknie w nim to, co zawsze działało na mnie jak magnes — jego niepokojący urok balansujący na granicy mojej irytacji i fascynacji. Muszę przyznać, że równie dużo radości sprawiło mi obserwowanie Livii, która odnalazła uśmiech w nowej odsłonie tańca, bardziej prywatnej, mniej widowiskowej, ale wciąż pełnej pasji. Choć bezgranicznie kochałam jej sceniczny świat — te wszystkie fragmenty z prób czy występów — to zaskakująco szybko zaakceptowałam nowy rozdział w jej życiu.

Czego więc zabrakło mi Choreografii uczuć? Livii i Jamesa, których pokochałam lata temu — tych, którzy nie dawali o sobie zapomnieć, a nie tych ledwie obecnych gdzieś w kadrach scen czy ulotnych wspomnieniach. Owszem, na pierwszy rzut oka można by odnieść wrażenie, że niemal każda strona przesiąknięta jest ich zapachem, ale im bliżej było mi ku epilogowi, tym bardziej czułam, że pośród wszystkich zwrotów akcji zabrakło mi ich autentycznej wersji. Tej, która kiedyś nie pozwalała mi zasnąć. Tej, w której oboje nie umieli żyć bez drobnych przekomarzanek, zadziornych spojrzeń i rozmów pełnych niedopowiedzeń. Tej, w której nie potrzeba było namiętnych scen, by czuć, że są dla siebie wszystkim.

Fragmenty z perspektywy innych bohaterów były ciekawym, świeżym zjawiskiem tej serii. Nie mogę się jednak wyzbyć wrażenie, że poza zbiegiem zdarzeń dotyczącym Leny, pozostałe zostały napisane odrobinę na siłę, tak, jakby miały grać swoiste dopełnienie serii, a ostatecznie stały się jedynie zapychającym strony niepotrzebnym tekstem. Brakowało mi w tych fragmentach tej porywającej głębi, charakterystycznej dla pióra autorki.

Choreografia uczuć nie jest najlepszym tomem serii — na tle poprzednich wypada zdecydowanie najsłabiej, a jednak podejrzewam, że zostanie w mojej biblioteczce na długo. Może z sentymentu, może z potrzeby domknięcia historii, która kiedyś tak mocno chwyciła mnie za serce; kto wie — może kiedyś wrócę do niej raz jeszcze i odkryję coś, czego dziś nie potrafiłam dostrzec.

piątek, 1 listopada 2024

58. NARZECZONY POD CHODINKĘ – Daria Darkss

„Narzeczony pod choinkę” to już druga pozycja w mojej biblioteczce autorstwa Darii Darkss, recenzję „To co nie powinno się zdarzyć” już od kilku tygodni bowiem możecie przeczytać chociażby na moim blogu. Nie będę więc ukrywać, że pióro tej autorki nie jest mi obce, co więcej po zakończeniu powyższej świątecznej powiastki chylę się nawet ku stwierdzeniu, że w pewien sposób znane jest mi ono aż nazbyt dogłębnie. I, chociaż zazwyczaj nie miewam ku temu obiekcji — wręcz przeciwnie, uwielbiam powracać do charakterystycznych aspektów stylu danych autorów i cenię sobie tę niezapomnianą, ukrytą między słowami ich powieści nutę — w przypadku tej lektury jednak dostrzegam pewnego rodzaju zgrzyty fabularne, których nie udało się ukryć nawet pośród tak uwielbianej przeze mnie i niebywale niezwykłej zimowej scenerii.

Początkowa konstrukcja, przesiąknięta lekkim i wciągającym poczuciem humoru, kalejdoskopem zabawnych wydarzeń czy też rozrywającą duszę namiętnością, wprawiła mnie w niebywale słodkawy nastrój, którego nie zepsuła nawet paradująca za oknem jesień. Sceny, z którymi mierzyli się nasi bohaterowie oprószone płatkami śniegu w pierwszych kilku rozdziałach rozpaliły w moim sercu magiczną iskrę, która przez chwilę pozwoliła mi uwierzyć w piękno tej oto historii. Entuzjazm, który czułam zapoznając się z codziennością Quinn i Dextera, chociaż z początku wydawał mi się jarzyć pięknym ogniem, szybko jednak okazał się jedynie nieprzyjemnym złudzeniem. „To, co nie powinno się zdarzyć” zawierało już pewnego rodzaju niedociągnięcia i momentami nazbyt podkoloryzowane sceny, które z czasem zaczynały irytująco ciążyć na barkach czytelnika, wtedy jednak chyliłam się ku przeświadczeniu, że to jedynie drobny wypadek na tle całej fabularnej strony tejże historii. Niestety, w przypadku „Narzeczonego na niby” ponownie stajemy twarzą twarz z tym samym, znajomym już zbiegiem zdarzeń, co w ogólnym rozrachunku nie tylko niszczy magiczny nastrój tejże powiastki, ale też prowadzi czytelnika na skraj przepaści, w którą nie boi się wskoczyć, świadom, że strome krawędzie nie kryją w sobie nic nadzwyczajnego.

Nie każdy z nas wierzy w przeznaczenie i nawet jeśli ja, gdzieś w głębi serca, widzę ziarnko prawdy w powiedzeniu to co powiedziane, przepowiedziane, wciąż nie jestem w stanie zaakceptować ani też zrozumieć powiązań, które pojawiają się między przeszłością a przyszłością naszych bohaterów, nawet w momencie kiedy zaczarowano ten kalejdoskop chwil w piękną zimową kulę ze słodkim elfem pośrodku. Na dodatek, chociaż okoliczności z tym związane okazały się dla mnie niebywałym zwrotem akcji, to wciąż z rodzaju tych, których nie będę wspominać w należyty sposób, szczególnie w momencie kiedy spotykam się z nimi już po raz drugi w tak krótkim odstępie czasowym.

„Narzeczony na niby” na pewno znajdzie swoich zwolenników, a nawet i zagorzałych fanów, którzy docenią magię tejże historii, w moim przypadku jednak pula rozczarowania okazała się zbyt spora, nawet jeśli przy kilku scenach śmiałam się do łez. 

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Muza [wydawnictwomuza].

poniedziałek, 21 października 2024

57. NIE PASUJEMY DO SIEBIE – Tom 1: Zasady Randkowania – Vi Kelland Penelope Ward

Vi Kelland to autorka, której pióro wspominam jeszcze z nastoletnich lat, to właśnie tytuły spod jej pióra jako pierwsze z nielicznych zagościły na półkach mojej biblioteczki, dlatego wiem, że już zawszę będę darzyć jej twórczość niezmiennym sentymentem. Z kolei dorobek twórczy Penelope Ward do dziś stanowi dla mnie pewnego rodzaju zagadkę; słyszałam wiele najróżniejszych opinii o jej tytułach, tak naprawdę jednak tylko te, które wydała w swej przeszłości jako współautorka zapadły mi w pamięć, jej solowe dzieła natomiast pozostają mi wciąż praktycznie nieznane. Nie ukrywam jednak, że ponowne spotkanie z duetem dwóch, pozornie tak sprzecznych ze sobą tychże autorek wywołało we mnie pewnego rodzaju wzruszenie, które teraz, po zakończeniu przygody z pierwszym tomem serii „Nie pasujemy do siebie” przerodziło się w oczekiwanie ku kontynuacji.

Jednym z największych atutów tej oto historii, podobnie jak w przypadku innych pozycji tychże autorek, pozostaje ta znajoma mi lekkość w słowach, wciąż nie potrafię nie tylko odkryć jej sekretu, ale i uodpornić się na tego rodzaju magię. Vi Kelland wraz z Penelope Ward mogłyby opowiadać o tragedii na miarę światową, a wciąż miałabym pewność, że to będzie ciężka, ale wciąż przyjemna w odbiorze opowieść. To zabieg, który sprawia, że każde słowo zdaje się być pisane dla mnie — nie przez mnie, lecz po prostu dla mnie — niosąc za sobą często frustrujące, ale niezmiernie ważne przesłanie.

Bieg zdarzeń, z którym na naszych oczach mierzą się bohaterowie, choć z pozoru banalny, nie należy do najprostszych; natłok najróżniejszych emocji, a także wydarzenia, które doprowadzają do zbudzenia wydawać, by się mogło dawno uśpioną i zakopaną kilkadziesiąt metrów pod ziemią przeszłość, pozwalają jednak spojrzeć na tę historię w inny sposób. Niepozorny początek jak z znanej nam wszystkim przestarzałej komedii romantycznej przeradza się bowiem w opowieść o bólu, poświeceniu oraz walce o lepsze jutro, a jakby tego było nam wciąż mało, stawia przed pytaniem, które chociaż wydawać, by się mogło nie dotyczy nikogo z nas, skłania do głębszej refleksji – jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić dla miłości?

„Nie pasujemy do siebie” nie jest pozycją idealną, nie ukrywam, że zawiera ona momenty, które miałam ochotę przewinąć jak obrazy w kalejdoskopie, aby nigdy do nich nie wracać. Niemniej jednak poruszyła tematy, które chociaż są mi obecnie w teorii obce, uważam za nadmiernie ważne. Podróż w czasie z Billym i Colbym stała się dla mnie lekcją — może nieco przydługą, ale jedną z tych, które kiełkują w sercu przez lata, by w końcu okazać się nie tylko przydatnymi, ale wręcz niezbędnymi.

wtorek, 15 października 2024

56. SŁODKA REWOLUCJA – Kinga Boruczkowska

"Kwiat traci swoje piękno, gdy zostanie pozbawiony płatków. Tak samo dzieje się z ludźmi trwającymi przy niewłaściwej osobie, która pragnie jedynie pozbawić nas piękna dla własnych celów."

Słodkawy biznes, który po długiej i wyczerpującej walce w końcu stał się własnością Alice, okazał się prawdziwą lawiną kłopotów. Kobieta wie, że tylko prawdziwa rewolucja może ocalić firmę, lecz każdy krok ku zmianie niesie ze sobą nowe wyzwania. Największym problemem okazuje się jednak pojawienie pewnego człowieka, który niegdyś zburzył jej spokój i zostawił blizny na duszy. Teraz los splata ich drogi ponownie, dając mu szansę na odkupienie, ale choć lata mijają, nienawiść między nimi wciąż tli się, żywa jak niegdyś. Czy pod ciężarem dawnych uraz i gorzkich wspomnień mogą odnaleźć chociaż nić porozumienia?

Są takie historie, które już po przeczytaniu opisu docierają do najciemniejszych zakątków duszy, by chwilę później w najmniej spodziewanym momencie przyprawić o niebanalny zawał serca i zabrać w emocjonującą, przypominającą rollecoaster, przejażdżkę, ale zdarzają się takie, które z pozoru wydają się niezwykle niewyróżniające. Trafiasz na nie przypadkiem, zatracasz w pierwszych rozdziałach, a nim się obejrzysz, zegarek wskazuje drugą w nocy, „Słodka rewolucje” jest tego idealnym przykładem, momentami przesłodzona, zaskakująco niekonsekwentna, ale zadziwiająco wdzięczna w swej zadziwiałej konstrukcji; pełna sprzeczności –  z jednej strony kapryśna, jak jej główny bohater, a z drugiej promienna i pełna nadziei, jak jej bohaterka. Przepełniona zaskakującymi i dezorientujący zwrotami akcji, ale i jednocześnie intrygująca w swej nieprzewidywalności.

Przez ostatnie lata moje wielokrotnie przekraczałam swoje granice literackie, sięgając po gatunki, z którymi na co dzień zbyt często nie obcuję, nie sposób jednak ukryć, że wszelkiego rodzaju romansidła uważam za swój konik, a także historie z rodzaju tych, które najprzyjemniej i najkonsekwentniej recenzuję, a mimo to wciąż zdarzają mi się wątki, których od lat unikam jak ognia. Powiem więcej, w całym moim literackim doświadczeniu ani razu nie sięgnęłam świadomie po książkę, której relacja oparta byłaby na dynamice prześladowca/ofiara; może dlatego, że cenię sobie historie oparte na wzajemnym szacunku i równowadze, a może po prostu dlatego, że związek, który zaczyna się w tak skomplikowany i mroczny sposób, budzi we mnie zbyt wiele obaw, tym samym więc nie potrafię nawet wyjaśnić, co skłoniło mnie ku przeczytaniu „Słodkie rewolucji”. I, chociaż wciąż uważam, że motyw ten nie wpisuje się w grono moich ulubionych, zatraciłam się w bólu, którym kipiała ta pozycja.

Nathan nie jest bohaterem, którego emocjonalna przemiana zaskakuje głębią czy subtelnością, owszem, na przełomie tego tytułu możemy obserwować znaczące zmiany w jego zachowaniu, ale zmiany te obarczoną są tak niezwykłą natarczywością, że nie sposób poświęcić im dłuższą chwilę, a mimo to jest w nim coś, co pozwala obdarzyć go sympatią. Nić tego porozumienia jest niezwykle krucha w swej postaci, a jednak pozwala uwierzyć w uczucie, które buduję się między naszymi bohaterami. Oczywiście nie zapominajmy w tym wszystkim o Alice, która wszelkie mankamenty nadrabia swym wdzięcznym usposobieniem, to bohaterka, która mimo ciężkie przeszłości, wciąż poszukuje chociaż kilku promieni słońca w każdym deszczowym dniu.

„Słodka rewolucja” nie zaskakuje doskonałością, jej forma przejawia się raczej nieprecyzyjnością, a jednak jest w niej coś, co sprawia, że chciałabym, by zajęła swe miejsce w mojej biblioteczce – może to kwestia humoru, może niebywale irracjonalnych zbiegów okoliczności, a może to tylko jedynie moje widzimisię, jednak to musicie już sprawdzić sami.