„Narzeczony pod choinkę” to już druga pozycja w mojej biblioteczce autorstwa Darii Darkss, recenzję „To co nie powinno się zdarzyć” już od kilku tygodni bowiem możecie przeczytać chociażby na moim blogu. Nie będę więc ukrywać, że pióro tej autorki nie jest mi obce, co więcej po zakończeniu powyższej świątecznej powiastki chylę się nawet ku stwierdzeniu, że w pewien sposób znane jest mi ono aż nazbyt dogłębnie. I, chociaż zazwyczaj nie miewam ku temu obiekcji — wręcz przeciwnie, uwielbiam powracać do charakterystycznych aspektów stylu danych autorów i cenię sobie tę niezapomnianą, ukrytą między słowami ich powieści nutę — w przypadku tej lektury jednak dostrzegam pewnego rodzaju zgrzyty fabularne, których nie udało się ukryć nawet pośród tak uwielbianej przeze mnie i niebywale niezwykłej zimowej scenerii.
Początkowa konstrukcja, przesiąknięta lekkim i wciągającym poczuciem humoru, kalejdoskopem zabawnych wydarzeń czy też rozrywającą duszę namiętnością, wprawiła mnie w niebywale słodkawy nastrój, którego nie zepsuła nawet paradująca za oknem jesień. Sceny, z którymi mierzyli się nasi bohaterowie oprószone płatkami śniegu w pierwszych kilku rozdziałach rozpaliły w moim sercu magiczną iskrę, która przez chwilę pozwoliła mi uwierzyć w piękno tej oto historii. Entuzjazm, który czułam zapoznając się z codziennością Quinn i Dextera, chociaż z początku wydawał mi się jarzyć pięknym ogniem, szybko jednak okazał się jedynie nieprzyjemnym złudzeniem. „To, co nie powinno się zdarzyć” zawierało już pewnego rodzaju niedociągnięcia i momentami nazbyt podkoloryzowane sceny, które z czasem zaczynały irytująco ciążyć na barkach czytelnika, wtedy jednak chyliłam się ku przeświadczeniu, że to jedynie drobny wypadek na tle całej fabularnej strony tejże historii. Niestety, w przypadku „Narzeczonego na niby” ponownie stajemy twarzą twarz z tym samym, znajomym już zbiegiem zdarzeń, co w ogólnym rozrachunku nie tylko niszczy magiczny nastrój tejże powiastki, ale też prowadzi czytelnika na skraj przepaści, w którą nie boi się wskoczyć, świadom, że strome krawędzie nie kryją w sobie nic nadzwyczajnego.
Nie każdy z nas wierzy w przeznaczenie i nawet jeśli ja, gdzieś w głębi serca, widzę ziarnko prawdy w powiedzeniu to co powiedziane, przepowiedziane, wciąż nie jestem w stanie zaakceptować ani też zrozumieć powiązań, które pojawiają się między przeszłością a przyszłością naszych bohaterów, nawet w momencie kiedy zaczarowano ten kalejdoskop chwil w piękną zimową kulę ze słodkim elfem pośrodku. Na dodatek, chociaż okoliczności z tym związane okazały się dla mnie niebywałym zwrotem akcji, to wciąż z rodzaju tych, których nie będę wspominać w należyty sposób, szczególnie w momencie kiedy spotykam się z nimi już po raz drugi w tak krótkim odstępie czasowym.
„Narzeczony na niby” na pewno znajdzie swoich zwolenników, a nawet i zagorzałych fanów, którzy docenią magię tejże historii, w moim przypadku jednak pula rozczarowania okazała się zbyt spora, nawet jeśli przy kilku scenach śmiałam się do łez.
Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Muza [wydawnictwomuza].