piątek, 20 września 2024

53. TRZEBA BYŁO MNIE ZATRZYMAĆ – Justyna Luszyńska

„Kochałam go. Kochałam go, mimo że się zamykał i wycofywał. Czasem pochmurniał i na długie godziny zatapiał się we własnych myślach. Nie wierzył w dobre intencje innych, przez co z góry nastawiał się na atak i rozczarowanie. Nie szkodziło, i tak go kochałam (…).”

Frymuśna, skryta w jesiennym półmroku, olśniewała swym urokiem, przyciągając coraz to nowszych klientów, mimo to Hiacynta nie spodziewała się, że wraz z nowym autem na podjeździe pojawi się i Nikodem. Czego miałby szukać w jej rodzinnym pensjonacie po tym, jak z dnia na dzień wykreślił ją ze swojego życia? Z dnia na dzień zakończył ich wspólne życie, pozostawiając po sobie pustkę, którą wypełniła rzeczywistością prowadzenia rodzinnego pensjonatu. Miejsce, które niegdyś miało być jej przystanią, stało się fortecą, a ona, zamiast marzeń, strzegła rodziny – i siebie – przed światem zewnętrznym. Dlaczego więc los ponownie skrzyżował ich drogi, przypominając kobiecie o dawno pogrzebanych marzeń?

Jesień zbliża się wielkimi krokami, depta po piętach, przynosząc chłodniejsze poranki, coraz to krótsze dni i charakterystyczne złociste barwy, które malują przed nami nową, wrześniową rzeczywistość. Liście szeleszczące pod stopami, mgły unoszące się nad polami i zapach wilgotnej ziemi – widok tak niezwykły w swej szarawej odsłonie, że choć z początku witamy go niechętnie, z czasem wbrew samym sobie zatracamy się w melancholijnych wieczorach z książką w dłoni. Pozwalamy sobie otulić się grubawym kocem, zasmakować miodowej herbaty i poświęcić chwilę jesiennym nostalgiom.

„Trzeba było mnie zatrzymać” to tytuł, który wzbudził moją ciekawość na długo przed premierą – nie tylko ze względu na piękną, niebywale urzekającą okładkę, ale przede wszystkim obietnicę pięknych widoków muśniętych jesiennym blaskiem. Uczucie, które wciąż tli się złocistym płomieniem, niezwykle urokliwy pensjonat, skrywający w swych fundamentach nie jedną namalowaną latami historię i utracone marzenia, a to wszystko przy akompaniamencie górskiego klimatu, gdzie ostry wiatr miesza się z ciepłem domowego ogniska.

Największy atut? Bohaterowie! Hiacynta i Nikodem to zaledwie ułamek całej opowieści, bo chociaż zatraciłam się w ich historii – w bólu, które każde z nich nosiło w sobie, a także w wielkiej pasji, z którą brnęli przez życie – to poboczni bohaterowie namalowali dla mnie prawdziwy klimat tej scenerii, przepełniony rodzinnym ciepłem. Ich codzienne, pozornie drobne interakcje tworzyły przepiękny autentyczny obraz, a sceny, w których mogłam przyglądać się, jak Nikodem ułamek po ułamku zdobywa serca dziadków Hiacynty, lepiąc wraz z nimi pierogi lub naprawiając zepsute szafki, rozczuliły mnie do granic.

Na szczególne uznanie uważam, że zasługuje również tematyka wplątana między wiersze, bowiem chociaż ta historia nie mami nas rollercoasterem wrażeń czy dramaturgią zwrotów akcji, porusza wiele ciężkich tematów, które chociaż niebywale aktualne, wciąż nie odnajdują swojego stałego miejsca na rynku wydawniczym. I mam tu na myśli nie tylko problematykę związaną z edukacją, a także wiążące się z tym zagadnienia nierównej oceny lub braku szacunku do odmiennego wyglądu czy poglądów uczniów, ale także wyzwania związane z powrotem do codzienności osób żyjących w otoczeniu ludzi walczących z depresją lub wychowujących się w domach z zaburzeniami. Nie ukrywam, że z początku nie wierzyłam w sukces tego połączenia, obawiałam się, że tak sielski klimat przysłoni powagę poruszanych problemów, z czasem jednak uważam, że jedynie należycie je wyostrzył i pozwolił spojrzeć na nie z odpowiedniej perspektywy.

„Trzeba było mnie zatrzymać” to historia, która wraz z kubkiem ciepłej herbaty i grubym kocem ubarwi Wam niejeden wieczór, ale i pozwoli zajrzeć w świat osób poszkodowanych codziennością.