„Wbiłem wzrok w rozszalały tłum. Morze jasnych punktów mówiło mi, że wiele osób dokumentuje nasz występ. I wtedy się stało. Długo wstrzymywane łzy pociekły po moich policzkach i spłynęły na brodę. Dobrze, że było ciemno. Adrian był wszystkim, czego pragnęła. Od zawsze.”
Nie ukrywam, iż sama do końca nie pamiętam jak ta pozycja trafiła w szeregi mojej biblioteczki. Sięgając po nią nie miałam więc w zasadzie większych oczekiwań, traktowałam ją jak pewnego rodzaju chwilę wytchnienia między "Pamiętaj, że byłam", która wymęczyła mnie do cna splotem zdarzeń, a powiastką, po którą zamierzam sięgnąć w następnej kolejności. Zadanie wydawało się więc całkiem proste, natomiast Adelina Tulińska nawet i z tak nisko postawioną poprzeczką nie dała sobie rady. Czy czuję się rozczarowana? W zasadzie nawet nie. To raczej ciche zdumienie związane z faktem, iż na początku naprawdę myślałam, że to może się jeszcze udać.
Weronika jest bohaterką z rodzaju tych, których w zasadzie chyba nie sposób lubić. Towarzyszyłam jej w najróżniejszych wydarzeń, zarówno w tych dotyczących jej młodzieńczych lat, kiedy to była raczej cichą, nadzwyczaj spokojną i łatwowierną dziewczynką, poznającą dopiero uroku dorosłości, jak i również w tych dotyczących już późniejszych lat, kiedy to kreowana była na kobietę nadzwyczaj dojrzałą i pewną siebie. Z każdą kolejną stroną coraz wyraźniej czułam jednak, że w jej dorosłym obliczu wciąż odbija się cień tamtej nastolatki — tak samo zagubionej i niepewnej. Przyznam szczerze, że decyzje Weroniki, które podejmowała na przestrzeni tejże powiastki nawet po jej zakończeniu jawią mi się jako nadzwyczaj niezrozumiałe — z rodzaju tych, których nie usprawiedliwiłby nawet głos szepczący prosto z głębi serca.
Na dłuższą metę problematyczny okazuje się przede wszystkim zadziwiały trójkąt miłosny, który dominuje fabularnie treść i, choć zazwyczaj tego rodzaju wątki potrafią pobudzić moją ciekawość i wywołać pewnego rodzaju dylemat moralny, tym razem odczuwałam jedynie trawiący niesmak. Nie sposób ukryć, że o ile postać Eryka potrafiła wzbudzić w czytelniku chociaż cień nadziei, obecność Adama pośród wszystkich tych wydarzeń wprawiała mnie w niebywałą irytację z rodzaju tych, której nie wybaczyłabym nawet najbardziej uwielbianym autorom.
„To zawsze byłeś ty" to pozycja, w której złożono mi obietnicę, iż rozpali ona moje serce, i, choć wydawać by się mogło, że ma wszystko, by tego dokonać – przygrywającą w tle muzykę, z pozoru przebojową bohaterkę oraz motyw spotkania po latach – zakończenie okazało się co najmniej nietrafione. To trochę tak, jakby słuchać piosenki w obcym języku; melodia oczarowuje od pierwszych taktów, kusi i mami słodkawymi dźwiękami, lecz słowa, niezrozumiałe i obce, ostatecznie odbierają magię, pozostawiając w duszy jedynie smutnawy niedosyt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz