„To mógł być jeden z tych szczególnych momentów. Tych, kiedy z pozoru drobne zdarzenia nieoczekiwanie rozwijają się w coś ważkiego. Tych, które potrafią odmienić bieg życia, skierować na nową ścieżkę. Chciałam tego. Nowej ścieżki.”
Powrót do rodzinnego miasteczka miał być dla Clementine ucieczką od przytłaczającej rzeczywistości, a tymczasem już pierwszego dnia dziewczyna przekonuje się, że wraz z przekroczeniem granic rodzinnego rancza największy problem czeka na nią właśnie tu. Zdawać by się mogło, że zna Luke’a zbyt dobrze, by między nimi mogło jeszcze iskrzyć. A jednak — chemia pojawia się natychmiast: błyszczy w jej spojrzeniu, odbija się w jego uśmiechu i towarzyszy każdej najmniejszej interakcji między nimi. Są dla siebie zakazanym owocem i choć, pragną udawać, jego smak kusi bardziej, niż ktokolwiek z nich chciałby przyznać. Ich relacja zdaje się jednak warta każdego niebezpieczeństwa, nawet jeśli konsekwencje wydają się zbyt groźne, by je ignorować.
Świat przedstawiony, w środek którego wrzuca nas Lyla Sage,
tętni barwami i już od pierwszych chwil angażuje czytelnika swoją unikatowością;
ma w sobie coś z magii małych miasteczek — tych, które ciepłą aurą przyciągają nawet
najbardziej zagorzałych mieszczuchów, i sprawiają, że każdy chce tam zostać choć
chwilę dłużej. Miasteczko, w którym rozgrywa się akcja, jest miasteczkiem, gdzie
wszyscy się znają, plotki rozchodzą się z prędkością wiatru, a mimo to panuje tam
nietuzinkowa atmosfera bliskości i swojskiego spokoju. Ranczo, będące tłem dla
relacji Clementine i Luke’a, pozwala wczuć się w prawdziwy, kowbojski klimat —
ten, przy którym słońce zachodzi wolniej, a zapach stajni i świeżej kawy tworzy
własną melodię codzienności. Nie sposób więc ukryć, że już po prologu
wiedziałam, iż ta powiastka zostanie w moim sercu na dłużej.
Aspektem, który wyróżnia Done and Dusted nad pozostałymi historiami
tego typu są bohaterowie – niezwykle żywi w swej prostocie. Clementine
poznajemy w momencie, kiedy powraca do rodzinnej miejscowości, mierząc się z
pozostałościami po ciężkiej traumie. Z kobiety, która od lat opierała swoje
życie na doprecyzowanym planie i „odhaczaniu” zadań z listy, staje się
zagubioną dziewczynką, która orientuje się, że wciąż tak naprawdę nie wie czego
chciałaby od życia. Zamknięta w sobie, rozdarta między odsłonami własnego „ja”,
chce wierzyć, że powrót na ranczo, z którego przed laty uciekała ile sił w
nogach, w poszukiwaniu własnego miejsca, przyniesie jej choć odrobinę
upragnionej równowagi. Z kolei Luke to uosobienie wszystkiego, czym nigdy nie
wydawał się być, gdy widzieli się po raz ostatni – irytujący, zbyt pewny siebie,
wręcz bezczelny i wiecznie wpadający w kłopoty – jednak teraz to jego ramiona
gwarantują Clementine upragnione poczucie bezpieczeństwa, a czułe spojrzenia rozświetlają
nawet najbardziej ponure poranki. Ich relacja rozwija się powoli, momentami niepewnie,
jakby każdy zbyt nieostrożny ruch mógł stopić lód pod ich stopami. A bohaterowie
poboczni? Koniecznie usiądźcie z Teddy przy maszynie, przyjmijcie zaproszenie
rodziny Ryder na domowej roboty obiad i nie zapomnijcie zajrzeć do Diabelskiego
Buta, jeśli naprawdę chcecie poczuć klimat tej historii!
Czy „Done and Dusted” ma jakiekolwiek mankamenty? A czy
możemy przemknąć cichaczem przez ostatnie rozdziały tej pozycji? Jeśli jednak
dopytujecie o szczegóły, z bólem serca przyznam, że po kilku ostatnich
rozdziałach spodziewałam się czegoś odrobinę innego — liczyłam na wydarzenia,
które z prawdziwym przytupem zamkną historię naszych bohaterów, tymczasem
dostałam ciąg zdarzeń, które przewidzieć mogłabym nawet bez czytania większości
stron. Ale może właśnie i w tym jest pewnego rodzaju urok? Może bowiem ta
historia właśnie taka miała pozostać –
delikatna, otulająca ciepłem jak ulubiony koc, pełna wdzięku w swej
prostocie i zachwycająco rzeczywista, gdyż czasem to te najprostsze zakończenia
stają się dla nas najbardziej upragnionymi.