wtorek, 4 listopada 2025

64. TEXTING – Tom 1: Let's get textual – Teagan Hunter

„Naprawdę się denerwowałam przed tym spotkaniem, wiesz? Byliśmy parą nieznajomych, którą połączyły dziwaczne esemesy. Nieźle mnie zauroczyłeś (...). Ale ty, my... to wszystko okazało się takie, jak miałam nadzieję.” 

Myślę, że nikogo nie zaskoczę, mówiąc, że spod mojej ręki wychodzi więcej negatywnych niż pozytywnych recenzji, a na pełną stawkę oceny liczyć mogą jedynie naprawdę irytująco dobre książki. W mojej biblioteczce na lubimyczytać.pl mam takich tytułów zaledwie osiemnaście, co w pewnym sensie zapewne również przemawia samo za siebie, dlatego tym bardziej możecie spodziewać się, że tytuł od Teagan Hunter wywołał we mnie naprawdę wachlarz najróżniejszych emocji. To nie była opowiastka, która zaskoczyła mnie nadzwyczajnymi zwrotami akcji czy intrygująco przesadzonym dramatyzmem, to historia, która omamiła mnie swoją prostotą. Z początku spisywałam „Let’s get textual” na straty, gdyż nie byłam w stanie uwierzyć, że samymi wiadomościami tekstowymi da się omamić czytelnika. A jednak… Stało się!

Tak jak wspominałam, akcja „Let’s get textual” nie należy do tych nadzwyczaj zawiłych, wielowarstwowych opowieści, w których każdy rozdział kryje intrygującą tajemnice. Cała magia tej opowiastki tkwi bowiem w prostocie i powolnym, niemal leniwym kreowaniu napięcie między bohaterami; ich relacja rozwija się ospale, z uczuciem, krok po kroku, ale mimo to nie sposób się podczas tego procesu nudzić. Każde z nich co rusz bowiem rozbraja czytelnika anegdotką o kozie, uszczypliwą aluzją do zbyt wysokiego ego czy żartobliwym wyznaniem miłości do jedzenia. Wiadomości tekstowe, które tak naprawdę stanowią fundament tej opowieści, wprowadzają w niezwykle komfortowo słodkawy nastrój, dzięki czemu czytelnik z łatwością brnie przez tekst, a gdy słowa zaczynają przemieniać się w bardziej rozbudowane wydarzenia, nie sposób się już od nich w jakikolwiek sposób oderwać.

A gdyby tych zalet wciąż było mało, uwielbiam charakter, którym autorka obdarzyła Zacha, bowiem to mężczyzna, który choć doświadczony przez życie, wciąż nie zatracił wiary, iż życie ma dla niego jeszcze wiele pięknych niespodzianek. Jest w nim coś niezwykle intrygująco — połączenie nieśmiałości i odwagi, ironii i czułości – co sprawia, że naprawdę ciężko o nim zapomnieć. Wydarzenia pod koniec pierwszego tomu nie tylko napędzają akcję i trzymają czytelnika w napięciu, ale też zaskakują tak udanym humorem, że śmiałam się przy nich wręcz do łez. To właśnie ta lekkość, ta niespotykana umiejętność łączenia emocji z dowcipem, sprawia, że książka Teagan Hunter pozostaje w pamięci na długo po zamknięciu ostatniej strony.

czwartek, 30 października 2025

63. RANCZO SREBRZYSTE SOSNY – Tom 1: Serce na wodzy – Paisley Hope

   „Bądź dla nich opoką, dobrze? Dla nich wszystkich. Jesteś dużo silniejszy, niż ci się wydaje, Nash. (...) Wykorzystaj swój ból i pomóż im, kiedy mnie już tu nie będzie. Opiekuj się nimi, zwłaszcza dziewczynkami. Moje dziewczynki będą cię potrzebowały.” 

Przewijał się na rodzinnym ranczu odkąd tylko pamiętała – jadał z nimi niedzielne obiady, imprezował z jej braćmi, a w tajemnicy bronił jej honoru, o czym nigdy nie miała się dowiedzieć. Wyjeżdżając, nie tęskniła za nim, a on pamiętał ją jedynie jako młodszą, znienawidzoną siostrę. Dziś, wiele lat później, choć stali się dla siebie zakazanym owocem, nie potrafią przejść obok siebie obojętnie. Nash od wielu lat nie przespał ani jednej nocy, nawiedzany przez koszmary. Cecilia przez lata żyła u boku bogatego, obojętnego mężczyzny, który jej nie dostrzegał. Teraz, powracając na rodzinne ranczo, nie myśli o miłości, lecz Nash krok po kroku burzy mur, którym otoczyła swoje serce. Bolesna przeszłość wciąż nie powiedziała jednak ostatniego słowa.

Nie ukrywam, iż po lekturze pierwszego tomu serii Rebel Blue Ranch odkryłam w sobie prawdziwe, choć dotąd głęboko ukryte, upodobanie do kowbojskiego klimatu. Urzekł mnie nastrój, jaki zazwyczaj w tym gatunku panuje, założyłam więc, że „Serce na wodzy” idealnie nada się na towarzyszące nam w tym miesiącu nieprzerwanie nadzwyczaj ponure jesienne wieczory. Ku mojemu rozczarowaniu moje przypuszczenia okazały się nieporównywalnie błędne. W tej opowiastce również trafiamy do małego miasteczka, gdzie każdy przyznaje się znać każdego, a na dodatek mamy do czynienia z rodzinnym ośrodkiem jeździeckim o niezwykle urzekającej nazwie Srebrzyste Sony, odnoszę jednak usilnie wrażenie, iż mimo to próżno tu szukać prawdziwie charakterystycznego klimatu rancza. Pragnęłam wraz z bohaterami zatracić się w stukocie końskich kopyt, w zapachu siana i codziennym rytmie życia na ranczu, poczuć głębię świata przedstawionego, a zamiast tego otrzymałam zaskakująco dużą dawkę sangrii, hokeja i nieprzepracowanych traum.

Na docenienie z pewnością zasługuje zapadający w pamięć humor, który towarzyszy tej historii od pierwszych stron. Zabawne sceny i pełne błyskotliwości dialogi między Cecilią a jej przyjaciółkami wnoszą do opowieści lekkość i ciepło, momentami skutecznie rozładowując cięższe emocjonalnie wątki. Uwielbiam również relacje, które autorka przepięknie wykreowała pomiędzy główną bohaterką a jej braćmi – wnoszą one niezwykłą dozę autentyczności do tej historii – i, choć uważam, że wiele wątków z nimi związanych można by jeszcze ciekawiej urozmaicić, stanowią one jeden z najbardziej udanych elementów całej powieści. A motyw hokeja w tle? Niedopracowany, choć zdecydowanie warty uwagi – podobnie zresztą jak Festiwal, którego Cecilia stała się właściwie główną pomysłodawczynią. Do samego końca liczyłam, że ten wątek pozwoli mi zatracić się w nastroju lokalnych przysmaków, przekazywanych z pokolenia na pokolenie tradycji i wesołych przyśpiewek, tymczasem otrzymałam zaledwie dwie strony nadzwyczaj suchego tekstu.

Końcowe rozdziały były dla mnie najboleśniej rozczarowującą częścią tej opowieści i to nie tyle ze względu na przewidywalność, która, choć wyczuwalna, miała w sobie pewnego rodzaju intrygujący urok, ile przez coraz wyraźniej przebijające się zabarwienie erotyczne, które im bliżej epilogu, tym bardziej wysuwało się na pierwszy plan. Początkowo byłabym w stanie nawet stwierdzić, że mają one w sobie prowokująco pociągający nastrój, ostatecznie jednak uważam, że zabiły one głębie uczucia między naszymi postaciami. Na dodatek, może to wina tłumaczenia, a może i w orginale te sceny pozostają równie drętwe, wiem jednak, że pozostawiły we mnie niesmak, który jeszcze długo będzie pobrzmiewał echem w zakamarkach pamięci.

wtorek, 28 października 2025

62. RANCZO REBEL BLUE – Tom 1: Done and Dusted – Lyla Sage

  „To mógł być jeden z tych szczególnych momentów. Tych, kiedy z pozoru drobne zdarzenia nieoczekiwanie rozwijają się w coś ważkiego. Tych, które potrafią odmienić bieg życia, skierować na nową ścieżkę. Chciałam tego. Nowej ścieżki.”

Powrót do rodzinnego miasteczka miał być dla Clementine ucieczką od przytłaczającej rzeczywistości, a tymczasem już pierwszego dnia dziewczyna przekonuje się, że wraz z przekroczeniem granic rodzinnego rancza największy problem czeka na nią właśnie tu. Zdawać by się mogło, że zna Luke’a zbyt dobrze, by między nimi mogło jeszcze iskrzyć. A jednak — chemia pojawia się natychmiast: błyszczy w jej spojrzeniu, odbija się w jego uśmiechu i towarzyszy każdej najmniejszej interakcji między nimi. Są dla siebie zakazanym owocem i choć, pragną udawać, jego smak kusi bardziej, niż ktokolwiek z nich chciałby przyznać. Ich relacja zdaje się jednak warta każdego niebezpieczeństwa, nawet jeśli konsekwencje wydają się zbyt groźne, by je ignorować.

Świat przedstawiony, w środek którego wrzuca nas Lyla Sage, tętni barwami i już od pierwszych chwil angażuje czytelnika swoją unikatowością; ma w sobie coś z magii małych miasteczek — tych, które ciepłą aurą przyciągają nawet najbardziej zagorzałych mieszczuchów, i sprawiają, że każdy chce tam zostać choć chwilę dłużej. Miasteczko, w którym rozgrywa się akcja, jest miasteczkiem, gdzie wszyscy się znają, plotki rozchodzą się z prędkością wiatru, a mimo to panuje tam nietuzinkowa atmosfera bliskości i swojskiego spokoju. Ranczo, będące tłem dla relacji Clementine i Luke’a, pozwala wczuć się w prawdziwy, kowbojski klimat — ten, przy którym słońce zachodzi wolniej, a zapach stajni i świeżej kawy tworzy własną melodię codzienności. Nie sposób więc ukryć, że już po prologu wiedziałam, iż ta powiastka zostanie w moim sercu na dłużej.

Aspektem, który wyróżnia Done and Dusted nad pozostałymi historiami tego typu są bohaterowie – niezwykle żywi w swej prostocie. Clementine poznajemy w momencie, kiedy powraca do rodzinnej miejscowości, mierząc się z pozostałościami po ciężkiej traumie. Z kobiety, która od lat opierała swoje życie na doprecyzowanym planie i „odhaczaniu” zadań z listy, staje się zagubioną dziewczynką, która orientuje się, że wciąż tak naprawdę nie wie czego chciałaby od życia. Zamknięta w sobie, rozdarta między odsłonami własnego „ja”, chce wierzyć, że powrót na ranczo, z którego przed laty uciekała ile sił w nogach, w poszukiwaniu własnego miejsca, przyniesie jej choć odrobinę upragnionej równowagi. Z kolei Luke to uosobienie wszystkiego, czym nigdy nie wydawał się być, gdy widzieli się po raz ostatni – irytujący, zbyt pewny siebie, wręcz bezczelny i wiecznie wpadający w kłopoty – jednak teraz to jego ramiona gwarantują Clementine upragnione poczucie bezpieczeństwa, a czułe spojrzenia rozświetlają nawet najbardziej ponure poranki. Ich relacja rozwija się powoli, momentami niepewnie, jakby każdy zbyt nieostrożny ruch mógł stopić lód pod ich stopami. A bohaterowie poboczni? Koniecznie usiądźcie z Teddy przy maszynie, przyjmijcie zaproszenie rodziny Ryder na domowej roboty obiad i nie zapomnijcie zajrzeć do Diabelskiego Buta, jeśli naprawdę chcecie poczuć klimat tej historii!

Czy „Done and Dusted” ma jakiekolwiek mankamenty? A czy możemy przemknąć cichaczem przez ostatnie rozdziały tej pozycji? Jeśli jednak dopytujecie o szczegóły, z bólem serca przyznam, że po kilku ostatnich rozdziałach spodziewałam się czegoś odrobinę innego — liczyłam na wydarzenia, które z prawdziwym przytupem zamkną historię naszych bohaterów, tymczasem dostałam ciąg zdarzeń, które przewidzieć mogłabym nawet bez czytania większości stron. Ale może właśnie i w tym jest pewnego rodzaju urok? Może bowiem ta historia właśnie taka miała pozostać delikatna, otulająca ciepłem jak ulubiony koc, pełna wdzięku w swej prostocie i zachwycająco rzeczywista, gdyż czasem to te najprostsze zakończenia stają się dla nas najbardziej upragnionymi.